
Zwiedzanie okolic hotelu zaczynamy jak zwykle od znalezienia miejsca gdzie możemy zaspokoić głód. Jak to w Azji jedzenie jest wszędzie, więc daleko nie szukamy. Knajpka wybrana, zdjęcia potraw wiszą przy wejściu. Wybieram krewetki z warzywami i azjatyckie pierożki, do tego piwo.
I jest problem. Krewetki na zdjęciach wydawały się trochę większe, po podaniu choć są nieobrane mają rozmiar obranych koktajlowych. Te maleństwa były smażone w całości i za bardzo nie wiem jak to jeść. Na to, by je obierać są za małe, znów z w całości po przegryzieniu zostaje w ustach sam pancerzyk i co alej z tym robić? Obcy kraj, inna kultura, inne smaki. Człowiek się uczy i czasem trafia na coś co jest dla niego niejadalne. Nie ma co liczyć na pomoc lokalnych, nie znają angielskiego.
Na szczęście pierożki były bardzo dobre.
Pałeczki, jak sztućce w naszych restauracjach, są wielorazowego użytku, więc po użyciu też są wyparzane, ale maszyna służąca do tego jest mniejsza.
Głód zaspokojony, można trochę pobuszować po mieście. Po drodze mijamy jedną z cukierni. Piękne udekorowane torty, ale omijam to szerokim łukiem, bo poziom chemii widocznej z daleka w tym czymś jest dla mnie nie do zaakceptowania.
Klimat jak w chińskiej dzielnicy. Zaraz, zaraz, przecież tu wszędzie jest chińska dzielnica 🙂
Wchodzę do czegoś w rodzaju naszych dawnych domów towarowych, a tam mnóstwo maleńkich sklepików. W środku również parking rowerowy blokujący schody. Jednoślady mają zamontowaną na bagażniku półkę na większe paczki.
Główne drogi, podobnie jak w Pekinie, mają oddzielone przeciwne pasy ruchu metalowymi barierkami.
Miasto bardzo młode, trzydzieści kilka lat temu była to wioska rybacka. Zabytków brak, ale namiastką mogą być budynki stylizowane na stare pagody.
Współtowarzysz podróży poszukuje gadżetów elektronicznych w jednym z budynków i przy okazji natrafiamy na bar sushi 😉
Będąc na miejscu staram się jeść głównie lokalne potrawy, ale krewetki dały mi się we znaki i chcę o nich zapomnieć. Do tego po tygodniu spędzonym w Japonii w styczniu nadal mam niedosyt surowych ryb. Ciekaw jestem jak Chińczycy, którzy delikatnie mówiąc, nie przepadają za Japończykami przygotowują potrawę, z której to oni są znani w całym świecie.
W środku typowy bar z jeżdżącymi w koło talerzykami. Ceny od 6 do 33 juanów za talerzyk, czyli sporo taniej niż w Polsce (za dwie sztuki nigiri w juanach: łosoś, krewetki, omlet i łosoś po 13, ośmiornice, węgorz, słodkie krewetki po 13, tuńczyk po 16, sashimi 5 kawałków łososia po 29, cztery kawałki tuńczyka po 33). Zestawy opłacają się jeszcze bardziej, ale ja nie dam już rady. Brak miejsca 😉 Podobnie jak w Japonii zielona herbata za darmo. Przy barze kranik z wrzątkiem dostępny przy co drugim stanowisku. W nowych miejscach, gdzie próbuję sushi, jeśli nie mam rekomendacji, to za pierwszym razem biorę tylko to co najlepiej im schodzi. Tu był to łosoś i tuńczyk, nie zawiodłem się.
Bliżej centrum bardziej kolorowo i wyższe wieżowce.
Na koniec dnia jeszcze mała przekąska. Smoczy owoc. Występuje w dwóch rodzajach, w zależności od koloru miąższu. Czerwony to Red Dragon Fruit, a biały to White Dragon Fruit. Bardziej popularny jest ten drugi, pierwszego nie widziałem nigdzie poza Azją. Obieram go po spartańsku łyżeczką w hotelu, noża nie mamy w pokoju. Je się tylko miąższ, który jest lekko mdławy w smaku.