
Czas zaczyna nas gonić nieubłaganie, za długo siedzieliśmy w SEG. Trzeba zdążyć na ostatni prom do Makao (ta wersja pisowni jest również poprawna i pasuje mi bardziej niż Makau). Tym razem bierzemy taxi, bo to nie Hongkong i promy nie kursują przez całą dobę. Ostatni jest o osiemnastej trzydzieści, a walizki z hotelu odebraliśmy kilka minut po siedemnastej. Nasz kierowca z języków obcych zna tylko chiński 😉 Dobrze, że w recepcji napisali nam adres przystani promowej krzaczkami.
Drogi. Shenzhen to nie są prawdziwe Chiny, a specjalna strefa ekonomiczna, ale i tak zastanawia mnie jak to jest, że u siebie potrafią tak robić, a w Polsce nie potrafili zbudować kawałka autostrady.
Bardzo mało czasu, jedziemy, jak wszystko dobrze pójdzie będziemy na miejscu koło osiemnastej. Po drodze mijamy jeszcze kolejne okratowane bloki mieszkalne, które z takimi dodatkami wyglądają strasznie.
Do przystani docieramy kilka minut spóźnieni, ale jeszcze zdążamy kupić bilet za 180 yuanów na ostatni prom. Chwilę po tym zaczyna się boarding, pasażerów niewielu.
Każdy ma kilka miejsc dla siebie, do wyboru po trzy pod oknami lub pięć siedzeń w środkowym rzędzie. Wydaje mi się, że płynęliśmy około półtorej godziny, ale teraz już tego dokładnie nie pamiętam.
Przy wjeździe do Makao przybywa mi w paszporcie nowa mała pieczątka na czystej stronie, jestem więc na styk. Została mi jeszcze tylko jedna na wizę w Pekinie, bo na kilka godzin chcę wyskoczyć na miasto w drodze powrotnej. Po powrocie muszę wymienić paszport na nowy 🙁 Ciekawe, czy dostanę zniżkę?
W informacji lotniskowej dowiaduję się że pod nasz hotel dojeżdża autobus. W Makao obowiązującą walutą jest pataca. Tyle teorii, w praktyce jest jeszcze druga i nie wiem, czy nie bardziej popularna, dolar z Hongkongu. Kurs jeden do jednego i pewnie stąd ta dualność. Za autobus płacimy trzy.
Znów wszyscy jeżdżą pod prąd? Nie, tutaj jest ruch lewostronny.
Autobus strasznie się wlecze, dojeżdżamy do końca trasy. Hotel jest obok.